c.d. „Okiem matki – o uzależnieniu od autodestrukcji”
Olśnienie drugie, czyli Wasze dziecko nie robi tego WAM, robi to SOBIE
Tych słów nie usłyszałam w „Ku dobremu”, ale dopiero tam zrozumiałam ich prawdziwy sens. Podłoże okaleczeń Kasi było bardzo różne. Początkowo więcej w nich było ciekawości, niż uwalniania emocji, więcej podążania za inspiracją z zewnątrz, zaimponowania w środowisku, w którym się wówczas obracała. Rywalizacji typu „im mam gorzej, tym mam lepiej”.
Stopniowo robienie sobie krzywdy przeszło w uzależnienie, bez którego nie mogła się obejść. Było także próbą wywierania na nas nacisku, żeby uzyskać różne cele, a także rodzajem karania nas, gdy tych celów nie udawało się osiągnąć. Co w takiej sytuacji oznacza: robi to SOBIE? Wtedy rozumiałam to tak, że to nie jest moja wina, że to nie jest na złość mnie, że nie wymierza tego we mnie, tylko w siebie, z powodów, których nie potrafię pojąć. Nie umiałam się z tym pogodzić. Ciągle szukałam sposobu, żeby do tych okaleczeń nie dochodziło, starałam się o jak najlepszą atmosferę w domu, usuwałam spod nóg wszelkie przeszkody, zdejmowałam obowiązki, zapewniałam przyjemności, żeby nie było frustracji,
żeby nie było pretekstu do samookaleczania się. Moje życie koncentrowało się wyłącznie wokół tego. Dobry dzień dla mnie to był taki dzień, przez który udało się przejść bez większych tarć. Tylko to się liczyło, bo – jak wtedy myślałam – zapewniałam dziecku takie warunki, które nie dawały powodów do okaleczania się. Niestety, była to droga donikąd.
Pretekst znalazł się zawsze, a właściwie nie pretekst, tylko okazja, na którą Kasia
wyczekiwała. Na nic moja uwaga, organizowanie atrakcji, uprzedzanie myśli, schodzenie z drogi, bardzo duża wyrozumiałość. Na nic. To kompletnie nie działało. W żaden sposób nie oddalało córki od cięcia się. A i tak zawsze czułam się winna, kiedy pojawiały się kolejne, coraz głębsze i coraz rozleglejsze rany. Nie WAM. SOBIE. Jej ciało, ale moja dusza, moja bezsenność, moje koszmarne sny, gdy udało się zmrużyć oko, moja drastyczna utrata kilogramów, moje łysienie. I moja czujność, wieczna czujność – czy to już? Co dzieje się za drzwiami pokoju? Dlaczego tak długo siedzi w łazience? Wejść? Nie wejść? SOBIE. Guzik prawda.
Dużo czasu musiało upłynąć, zanim zrozumiałam. To były MOJE działania, nie jej. To była MOJA troska, MÓJ lęk, MOJA świadomość, wreszcie moja ODPOWIEDZIALNOŚĆ.
Punktem absolutnie zwrotnym, zmieniającym wszystko i rozpoczynającym prawdziwy proces terapii było przejęcie odpowiedzialności za swoje zdrowie przez córkę. To nie JA, to ONA miała zadbać o to, żeby już się nie ciąć. To od niej zależy, czy to zrobi, czy nie. Od niej. Nie ode mnie. Od niej. Robi to SOBIE.
Kolejny etap mojego rozwoju w walce o zdrowie dziecka to bardzo trudne oddanie mu tej odpowiedzialności. Czyli zrozumienie, że naprawdę robi to sobie, niszczy (lub nie) swoje ciało i ponosi wszystkie tego konsekwencje. To był kolejny przełom. Nie mam wpływu na to, co się stanie, przekonałam się o tym przecież już tyle razy. Odpowiedzialność za siebie leży po stronie człowieka, którego to bezpośrednio dotyczy. Na pewno wtedy, gdy ma już 17 lat i dawno nie jest przedszkolakiem. Czy to znaczy, że nic nie mogę zrobić? Oczywiście, że mogę. Mogę pokazywać rozwiązania, mogę wspierać, mogę rozmawiać, mogę zapewnić terapię, mogę przejść terapię rodzinną. Mogę, chcę i robię to. Ale jako ktoś, kto stoi obok, żeby w razie czego podać rękę. A nie jako ktoś, kto bierze na plecy i próbuje przenieść przez górę.